W tekście roi się od przykładów rzekomych „wpadek” – ot, studenci, którzy uwierzyli w budowę akademika o nazwie „Gumka Myszka”, mieszkańcy Wadowic, którzy mieli uznać riksze za poważny projekt, czy osoby z Andrychowa, które miałyby pojawić się pod basenem o trzeciej nad ranem. Autor zdaje się zapominać, że jednym z głównych założeń primaaprilisowego żartu jest jego przesada. To właśnie ta absurdalność – rikszowy transport czy futurystyczne wizualizacje – ma bawić, a nie dezinformować.
Wspomniany artykuł można przeczytać TUTAJ
Zamiast z lekkim uśmiechem przyjąć fakt, że lokalne instytucje potrafią na jeden dzień oderwać się od urzędniczej rutyny, autor artykułu stara się przekonać, że społeczeństwo jest zbyt kruche, by znieść żart z urzędowego konta na Facebooku. Że obywatele nie odróżnią dowcipu od rzeczywistości, a kolejnego dnia stracą zaufanie do urzędowych komunikatów. To dość ponura wizja świata – takiego, w którym każdy żart jest podejrzany, a dystans do siebie to luksus, na który nie można sobie pozwolić.
Tymczasem mieszkańcy, jak wynika choćby z komentarzy pod postami instytucji, z reguły doskonale wiedzą, kiedy mają do czynienia z żartem. Co więcej – cenią sobie, że „ci z urzędu” potrafią raz w roku puścić oko do mieszkańców. Bo Prima Aprilis nie jest od oszukiwania – to dzień, w którym wspólnie możemy się pośmiać z absurdu codzienności. A jeśli komuś w tym dniu brakuje poczucia humoru, to może problemem nie są same żarty, tylko zbyt poważne podejście do rzeczy błahych.
W świecie pełnym realnych kryzysów, odrobina kontrolowanego, świadomego humoru to nie zagrożenie, ale wentyl bezpieczeństwa. Zwłaszcza gdy ten humor pochodzi z lokalnych instytucji, które na co dzień mają niewiele okazji, by pokazać ludzką twarz.