Ładna, prawda? Matka, która latami myje szpitalne korytarze, by syn mógł zostać lekarzem. Prośba o „siłę na nową ścieżkę zawodową”, łzy w komentarzach, lawina serduszek. Ponad trzydzieści tysięcy reakcji, zasięgi idą w miliony. Idealna opowieść o awansie społecznym, w której każdy może przejrzeć się jak w lustrze. I tylko jeden kłopot: to nie musi być prawdziwe. Często nie jest. To gotowiec z generatora, perfekcyjnie skrojony pod emocję, która nakarmi algorytm.
Emocje stały się paliwem. Platformy wynagradzają treści, które nami szarpią: poświęcenie matek, spektakularne sukcesy dzieci, choroba pokonana siłą woli. Do tego „poznaj singla” i „poznaj rozwódkę”, fotografie nieskazitelnych ciał, rzekomo pięćdziesięcioletnich trzydziestolatek, podpisy wołające o akceptację. Pod spodem karnawał desperacji i próśb o uwagę. Ktoś udaje samotność, ktoś wrzuca „nudesiki”, ktoś inny czatuje z botem, który nigdy nie powie „nie”. Clickbaitowy storytelling zbudowany z cudzego pragnienia bycia zauważonym, a obsługiwany przez maszyny do pisania wzruszeń.
„Przewijałem feed trzydzieści sekund. Dziewięćdziesiąt procent to generatywne treści” — pisze użytkownik. Trudno go zbyć. Odruch sięgania po to, co krótkie, łatwe i głośne, wypiera cierpliwe czytanie. Tekst dłuższy niż trzy linijki bywa uznawany za uciążliwy. Tytuł wystarcza, żeby wydać opinię. Ironia, kiedyś przyprawa, staje się kawiorowym luksusem: zbyt wymagająca, zbyt rzadka, by ją smakować. Rozmowa przegrywa z autoprezentacją. Dyskusja z monologiem. A w tej próżni rosną chaty, które zawsze się zgodzą i nigdy nie poproszą o nic w zamian — poza naszym czasem.
Dlaczego to działa aż tak dobrze? Bo algorytm nie zna wstydu ani wątpliwości. Wytworzy w sekundę matkę-heroinkę, dziadków z siedemdziesięcioletnim stażem, chłopaka po przejściach i dziewczynę „bez szans”, a potem przetestuje setki wariantów, aż trafi w tonację, która poruszy tysiące. Bo my — zmęczeni, przebodźcowani — chcemy przeżyć choć chwilę czyjegoś ciepła, choćby syntetycznego. Bo zaufanie stało się walutą, którą łatwo sklonować, a jeszcze łatwiej sprzedać w paczkach reklamowych.
Nie chodzi tylko o estetykę feedu. Idzie o relacje. Jeśli podstawimy ludziom w miejsce ludzi opowieści, które nie mają autora, lecz właściciela konta reklamowego, to w pewnym momencie przestaniemy rozpoznawać, gdzie kończy się życie, a zaczyna scenariusz. Będziemy jak widownia, która reaguje na sygnał „aplauz”, nie pytając, kto ten przycisk wciska. Sztuczne historie wpychają się w nasze rozmowy, a my coraz rzadziej sprawdzamy źródło. Zamiast „kto to powiedział?” pada „ile to ma lajków?”. To nie jest drobiazg. To zmiana ustroju informacyjnego.
Czy da się temu odeprzeć cios, nie popadając w histerię? Na początek wystarczy kilka upartych nawyków: czytać dalej niż nagłówek, zobaczyć, kto stoi za profilem, nie ufać frazom skrojonym na wzruszenie. Zatrzymać się na chwilę i zapytać, czy ten tekst zwraca się do mnie — czy raczej do systemu aukcyjnego, który licytuje moją uwagę. A jeśli już klikam, to z ciekawości, nie z odruchu. Nie każda łza jest fałszywa, ale każda łza w internecie pracuje. Dla kogo?
Najbardziej przygnębiająca myśl jest prosta: sztuczna inteligencja nie odbiera nam zawodu, tylko odbiera nam siebie nawzajem. Dostarczy kompanów do rozmowy, miłe potwierdzenia, pikselowe ciało, które nigdy się nie sprzeciwi. Zasypie samotność dźwiękiem. Tyle że to dźwięk bez echa. Człowiek, który poznał drugiego człowieka, wraca do domu zmieniony. Chat zamyka okno i prosi o ocenę w pięciu gwiazdkach.
Historia o matce i lekarzu jest piękna, dopóki nie staje się towarem. A staje się nim natychmiast, kiedy przestaje mieć twarz, adres i biografię. Gdy opowieść traci autora, zyskuje producenta. I choć łatwo wcisnąć „udostępnij”, coraz trudniej powiedzieć „wierzę”. Jeśli nie zaczniemy odzyskiwać nawyku rozmowy i trudniejszego czytania, obudzimy się w świecie, w którym wszystko da się wygenerować — poza obecnością. I to jest naprawdę cholernie samotna perspektywa.