Moda na strach i światełko w dyni ma już status jesiennego rytuału, ale większość lampionów kończy marnie — po dwóch dniach opadają, mokną i pachną jak kompost. Klucz zaczyna się przy zakupie. Dynia powinna być twarda, sucha, bez plam u spodu i bez wgłębień przy ogonku. Lepiej celować w średnią – wielkie okazy wyglądają na efektowne, ale trudniej nad nimi zapanować i dłużej schną. Ważny jest też termin — rzeźbienie tydzień przed Halloween to prosta droga do osuniętych policzków i miękkich krawędzi.
Samo cięcie od dołu, a nie przez „czapkę”, to drobna sztuczka, która robi różnicę. Powietrze wpada niżej, płomień nie dusi się, a górna część nie zapada jak klapka. Zanim ktoś zacznie formować oko czy zęby, wnętrze warto „wystrugać” do cienkiej ścianki — mniej wilgoci to wolniejsze psucie i jaśniejsze światło. Zamiast klasycznej świeczki coraz więcej osób wybiera LED-y: zero sadzy, mniej ciepła, brak ryzyka przy mokrym progu domu. Jeśli ktoś chce przedłużyć życie lampionu, może przetrzeć ścianki octem — to prosty, tani, a przy tym skuteczny sposób na spowolnienie pleśni bez słodkich zapachów, które ściągają muchy. Po całej operacji dynia powinna czekać na finał w chłodzie i w cieniu — parapet nad kaloryferem kończy się kapitulacją szybciej niż noce z przymrozkami.
Efekt końcowy zależy nie tylko od „twarzy”, lecz od higieny całego procesu. Im mniej soku zostanie w środku, tym dłużej bryła trzyma fason. Kto lubi pracować czysto, może włożyć w dynię pergaminową miseczkę na tealight albo drobną szklankę – odcina ciepło od miazgi i ułatwia późniejsze sprzątanie. Lampion ustawiony pod dachem, z dala od słońca i z obiegiem powietrza, spokojnie doczeka właściwej nocy, świecąc nie tylko klimatem, ale i porządkiem wykonania.