Ceny jak z kosmosu, ale restauracje pełne. Kto za to płaci !?

Znasz to uczucie, kiedy zaglądasz do menu i robisz szybki przelicznik: czy ja jem czy tankuję? Bo burger za 54 zł, frytki za 16, do tego lemoniada, która smakuje jak dzieciństwo, ale kosztuje jak dorosłość – i nagle robi się rachunek jak za weekend w agroturystyce. A mimo to – ludzi w knajpach więcej niż promocji na Lidlu w sobotę rano. I tu się pojawia pytanie za milion (a raczej 96 zł z napiwkiem): KTO to wszystko zjada? Przecież inflacja, przecież drożyzna, przecież mielony w domu też spoko. A jednak gastro żyje, i to jak! Nowe miejscówki otwierają się szybciej niż kebaby po północy, a kalendarze rezerwacji są nabite jak kartony z Żabki po dostawie Monsterów.
Odpowiedź nie jest taka prosta jak „bo mają hajsy”. To trochę jak z koncertami Taylor Swift – niby bilety kosmos, a i tak wyprzedane. Restauracje stały się dla wielu ludzi namiastką luksusu, w którym można się zanurzyć choćby na godzinę. Nie masz wakacji na Bali? Masz bistro z pad thaiem, gdzie zapach limonki miesza się z sosem rybnym, a w tle leci chillowy lo-fi. Nie stać cię na SPA? Proszę bardzo, oto brunchownia, gdzie awokado podane jest z taką precyzją, że aż głupio ruszać widelec. Krótko mówiąc – restauracje stały się mikro ucieczką od życia, które czasem wali po kieszeni mocniej niż czynsz po podwyżce.
TikTok, Tinder i… tęsknota za „życiem jak z filmu” – dlatego właśnie jemy na mieście
Powiedzmy sobie wprost – dziś, żeby zjeść, to nie wystarczy być głodnym. Trzeba jeszcze być gotowym na zdjęcie. Bo co z tego, że pizza w Krakowie wypieczona w piecu opalanym drewnem, jeśli nie ma dobrego światła i neonowego napisu na ścianie „No carbs left behind”? TikTok i Insta zrobiły z jedzenia performance. Kiedyś się szło do baru mlecznego, bo było tanio i szybko. Teraz idzie się do gastro-świątyni, gdzie każdy talerz to dzieło sztuki, a kelner opowiada o składnikach tak, jakby prowadził TED Talka. I nie zrozum mnie źle – to jest piękne! Ale pokazuje, że restauracje to już nie tylko kwestia jedzenia. To styl życia. To element tożsamości. To „wow, widziałam to miejsce na reelsach i w końcu tam jestem, bo ślinka cieknie na sam widok tego co tam można zjeść!”.
A że budżet się nie zgadza? Ludzie kombinują. Jedzą mniej na mieście, ale lepiej. Zamiast pięciu kebsów – jeden sushi set w knajpie, którą zna pół TikToka. Albo brunch, który kosztuje 60 zł, ale wygląda jak brunch za 150 w Barcelonie. Do tego Tinder randki – wiadomo, nie zabierzesz kogoś nowego na pierogi do babci (chociaż… szacunek, jeśli tak robisz). Musi być klimat, musi być vibe, musi być aperol z rozmarynem. Restauracje stały się scenerią do naszych małych, codziennych seriali. I nawet jeśli w tle leci dramat ekonomiczny, to w pierwszym planie mamy romantyczną gastro-komedię.
Studenci w ramenach, influencerzy w brunchowniach, korpo w sushi barach – kto zjada, ten żyje
Ramen w Warszawie za 47 zł nie wydaje się przesadą, kiedy jesteś studentem po sesji i chcesz uczcić fakt, że nie musisz już patrzeć na notatki z logiki. Brunch w hipsterskiej knajpie to nie ekstrawagancja, tylko konieczność, jeśli jesteś influencerem i chcesz utrzymać feed w pastelowych tonach. Sushi? To już nawet nie fanaberia – to standard dla ludzi z korpo, którzy zamiast jeść przy biurku serek wiejski, wybierają lunch, który wygląda jak wakacje w Kioto. I jasne, może to nie są codzienne wybory. Ale to są momenty. A za momenty ludzie dziś płacą więcej niż za nowe dresy z Adidasa.
Restauracje są pełne nie tylko dlatego, że ludziom się przelewa. Są pełne, bo dają poczucie, że coś się dzieje. Że życie to coś więcej niż praca, dom, Netflix i pierogi z Biedry. To social experience – bo czy coś łączy bardziej niż wspólne zamawianie tapasów, dzielenie się makaronem i wspólna decyzja, czy deser to przegięcie, czy obowiązek? (Odpowiedź: zawsze obowiązek.) Gastro to rytuał. A rytuały budują wspomnienia, a nie tylko długi.
Czy restauracje to dziś luksus? Tak. Ale też odskocznia, terapia i trochę magia
Kiedyś luksus to był karnet na siłkę i nowy telefon. Dziś? To obiad z dwóch dań i deserem. Brzmi jak żart, ale wystarczy spojrzeć na paragon i wiesz, że to nie mem – to rzeczywistość. A mimo to – restauracje są pełne ludzi. Dlaczego? Bo oprócz kalorii, dają też emocje. Ten moment, kiedy siadasz, dostajesz wodę w karafce (nie z kranu, broń Boże!), czujesz zapach kuchni i przez chwilę jesteś w innym świecie. To jak miniwakacje – bez paszportu, bez walizki, bez Ryanaira.
Niektórzy mówią, że jedzenie na mieście to fanaberia. Że w domu taniej, zdrowiej, spokojniej. Jasne – i nudniej. A my, ludzie 2025 roku, potrzebujemy czasem chwili magii. Chociażby tej w postaci ciepłego croissanta z migdałami i flat white za 19 ziko. Może i boli, ale boli pięknie. Więc nie oceniaj tych, co chodzą do knajp. Może to ich jedyny luksus w miesiącu. Może to sposób na odreagowanie. A może po prostu – nie chcą znowu jeść kanapki z pasztetem.