Na osiedlu Metalowców w Andrychowie, w cieniu bloku numer 14, w gęstych chaszczach wyrósł osobliwy obiekt. Z pozoru zwyczajny namiot, lecz jego obecność odmienia krajobraz tego miejsca, tworząc scenę, która mogłaby posłużyć za kadr miejskiego dokumentu. Konstrukcja wtopiona w zarośla stała się tymczasowym schronieniem dla grupy ludzi. Niestety, dla mieszkańców to nie egzotyczna ciekawostka, a raczej źródło narastającego dyskomfortu.

Zapach unoszący się wokół obozowiska przypomina, że w naturze rozkład materii organicznej bywa bezlitosny. W tym przypadku jednak nie są to wonie mokrego mchu ani leśnej ściółki, ale zapachy miejskiej biedy i bezdomności. To zapach nie tylko zarośli, ale i problemów społecznych, których nie potrafią rozwiązać lokalne służby.

Podjęto interwencje. Policja (jak relacjonują świadkowie) zerknęła i odjechała, uznając, że nie ma w tym widoku nic niepokojącego. Straż miejska przybyła na miejsce, lecz zamiast zainteresować się mieszkańcami namiotu, skupiła uwagę na lokatorach pobliskiego bloku, karząc ich mandatami za drobne wykroczenia związane z parkowaniem. Tymczasem namiot, zakamuflowany w miejskiej dżungli, wciąż trwa, a lokatorzy osiedla zadają sobie pytanie, jak długo jeszcze.

Rozbijanie namiotu na terenie miejskim, który w tym przypadku należy do gminy, nie jest zgodne z prawem i może skutkować mandatem. Teren wokół bloków to przestrzeń wspólna, a jej bezprawne zajmowanie narusza regulaminy oraz może być uznane za zakłócanie porządku publicznego.

Zjawisko miejskiego koczownictwa, które zazwyczaj rejestrujemy w dużych metropoliach świata, tym razem objawiło się w skali małego osiedla, przynosząc pytania o to, jak miasto zadba o swoją tkankę społeczną, by w gęstwinie codzienności nikt nie pozostawał niewidzialny.